Zacznijmy od tego czym jest fundacja. Jak sądzicie? Moja prywatna definicja jest taka: „organizacja społeczna wyposażona przez fundatora w misję i środki do jej realizacji”. Jak Wam się podoba?


Nie jest w niej bardzo istotna pierwsza część – pewnie można by ją ulepszyć z metodologicznego punktu widzenia. Tego jednak robić nie będziemy, bo nie jesteśmy redakcją Encyklopedii PWN. O wiele istotniejsza jest jej druga część, odnosząca się do roli fundatora. Im dłużej działam jako fundraiser… tym z coraz większym skutkiem konstatuję, że prawdziwych fundatorów jest niewielu!
W czasach klasycznych (uznajmy za takie czasy starsze, niż wojenne) fundator czasem określał cel, powoływał jego realizatorów i wyposażał ich w dobra niezbędne do jego realizacji, czasem natomiast znajdował ludzi, którzy robili coś co znajdowało jego uznanie i nadawał im kolejne dobra, które miały służyć kontynuacji tegoż działania. Innymi słowy… kładł FUNDAMENT pod dzieło. Stąd o klasztorach, szpitalach, etc. zwykliśmy mawiać, że są fundacją tego i tego króla, magnata, biskupa, czy… biznesmena w czasach obecnych.
W dzisiejszych natomiast czasach rola fundatora zawęża się najczęściej do wyznaczenia celu, wpłacenia kapitału założycielskiego w wys. min. 1000 zł… i szukaniu Darczyńców. Wszystko gotowe, fundacja istnieje, jest pomysł na działanie, a na pokładzie tylko Fundator, który uważa, że jego rolą jest dać pomysł, na który świat nigdy nie wpadł i czekać aż świat to doceni. Aha… świat oczywiście tylko czekał na objawienie się geniusza 😉

Jest pewien rys roszczeniowości wśród współczesnych fundatorów. Ileż to razy spotykałem się z sytuacją, w której fundator spotyka się ze mną, by nawiązać współpracę z fundacją złożoną z niego samego i jest zadziwiony, że nie zamierzam pracować za darmo. Co innego, gdyby prowadził program wolontariacki, rozważyłbym jakąś formę zaangażowania, ale jeżeli przychodzi kupić moje usługi i żąda, bym dla fundacji, która niczego jeszcze nie dokonała, prócz tego, że jej fundator zrealizował marzenie polegające na pójściu do notariusza i KRSu, bym dla takiej organizacji pracował za darmo… to musi być naprawdę dużym egocentrykiem 😉

Przecież wystarczyłoby pomyśleć nie tylko o związaniu się ze znajomą firmą, która wypuści produkt wspierający fundację, czy medium, które zapewni kampanię informacyjną na jej temat, albo chociaż zbudować grupę wolontariuszy, która chce jej powstania i gotowa jest na początku ostro pracować, by zbudować jej początkową historię. Jeżeli nie ma pieniędzy na początku, trzeba przez pierwszy czas (czasem parę lat) dosłownie gryźć ziemię i dobrze komunikować się z otoczeniem, by tę orkę doceniło i obdarzyło nas zaufaniem. Zaufaniem, które stopniowo przerodzi się w darowizny…

Dlatego z reguły w takich sytuacjach polecam nasze szkolenia dla NGO – których główną rolą jest zmapowanie zasobów wokół organizacji i zainspirowanie jej do stworzenia własnej koncepcji fundraisingowej. Prawie każdy przypadek kończy się tym, że organizacja odkrywa ile pieniędzy leży na ulicy wokół niej, których wcześniej nie widziała. Licząc stopy zwrotu, spokojnie docieramy w okolice nawet kilkudziesięciu tysięcy procent w ciągu miesiąca od szkolenia!

Część organizacji jednak nie widzi w tym sensu. Cóż, jeśli fundator nie był na tyle mądry, by zaplanować życie organizacji po jej powołaniu i zapewnić jej środku, jeśli w trakcie działania nie potrafił zbudować przyjaznego jej otoczenia… taką fundację należy zostawić samą sobie. Przed nią są trzy wyjścia: przebudzenie, łut szczęścia i upadek. Wbrew pozorom to trzecie rozwiązanie jest najlepsze, jeśli następuje szybko – nie marnuje się wówczas czasu i energii ludzi, których organizacja chciałaby zaangażować. Pozostaje tylko wierzyć, że takie upadki nauczą fundatorów, by poza 1000 zł kapitału założycielskiego, pomysłem na nazwę oraz logotyp i dobrymi chęciami przygotować coś więcej.

 

Artykuł pierwotnie ukazał się na blogu autora: http://maciejgnyszka.pl