Podejście spotykane wśród szefów organizacji pozarządowych – zatrudnię fundraisera i będę miał czyste sumienie. Ale nie dam mu nic zrobić, bo się przecież nie zna.

To, że organizacje pozarządowe potrzebują fundraisingu, to jest już wiadome od kilku lat. Teraz obserwujemy etap „budzenia się” muzeów i placówek kulturalnych – bo środki samorządowe czy państwowe się kończą. Dlatego widzimy falę (no dobra mini-falę) zatrudniania ludzi na stanowiska fundraiserów. A ponieważ w tej branży popyt wciąż jest dużo większy niż podaż, to mamy nową grupę ludzi, którzy chcą się dowiedzieć, jak to jest z tym fundraisingiem.

To świetnie, bo więcej organizacji ma szansę na rozwój swojej działalności. Pojawia się tylko jedno ale. Tym ludziom trzeba zaufać. Uwierzyć, że oni potrafią robić świetne kampanie. Tylko potrzebują wolnej ręki. Bo jeżeli nad fundraiserem stoi przełożony i na każdym kroku mówi: sprawdzam każdy Twój tekst, poprawię Twój pomysł, bo wiem lepiej, powiem Ci jak to masz zrobić, to w ciągu kilku miesięcy zamiast nowego, rzutkiego specjalisty mamy wypalonego i sfrustrowanego człowieka.

Jeżeli te uwagi są merytoryczne, to zgoda – wprowadzajmy je, ale jeżeli dotyczą stylu, który dla każdej osoby jest własny i indywidualny, czy sposobu podejścia do Darczyńcy to mamy problem. Bo współpraca nie działa.

A tak na prawdę, kluczem do sukcesu fundraisera jest to, że szefostwo stoi za nim murem. I akceptuje to co robi, nawet wbrew całemu zespołowi (bardzo trafnie opisał to Robert Kawałko w ostatnim numerze Magazynu Fundraising).

Dlatego drodzy szefowie proszę – dajcie przestrzeń do działania, nawet jeżeli może to oznaczać popełnienie błędu. Bo na błędach człowiek się najszybciej uczy. Ale to muszą być jego błędy.

 

Tekst ukazał się pierwotnie na blogu autora (http://www.szczepankasinski.pl/)