Często rozmawiam z ludźmi. A ponieważ to są ludzie, którzy zazwyczaj mocno siedzą w organizacjach pozarządowych, to mamy wiele tematów do rozmowy. I coraz częściej dochodzimy do wniosku, że lata życia, które poświęcamy na działalność, a nawet służbę dla NGOsów, to lata stracone.


To stwierdzenie jest bolesne. Bardzo bolesne, ale coraz bardziej prawdziwe. Dlaczego? Kilka przyczyn, które pojawiają się najczęściej:

1. Ciągła rotacja. W NGOsach co chwila pojawiają się nowe osoby. To jest świetne zjawisko, bo pozwala wierzyć, że we współczesnym, mocno hedonistycznym świecie są jeszcze osoby, którym zależy na innych, chcą jakąś część swojego czasu poświęcić, wykonując nawet najbardziej niewdzięczne zajęcia. Są przejęci misją, gotowi angażować się po godzinach, ślęczeć nad różnymi projektami nocami. Ale do czasu.

Po miesiącu, trzech, pół roku znikają. Albo nagle, albo pojawiają się coraz rzadziej, bo studia, inne zobowiązania, praktyki, praca, rodzina.

Przez ciągłą rotację kadr ciężko zaplanować działania organizacji trwające dłużej niż kilka miesięcy. Raczej ściąga się ludzi z doskoku, do projektu. A gdzie kilkuletnia strategia działania, stałość ludzi, którzy posiadają niezbędną wiedzę, której nie da się przekazać w pliku dokumentów i wypracowanych schematów (o ile takie są). Ludzie to wiedza. A ile warta jest wiedza i doświadczenie pracownika, który z daną organizacją był związany przez 5 lat? Czyż nie jest ona warta podwyżki, awansu, byleby go zatrzymać?

2. Wypalenie z przepracowania. Mam wielu znajomych, młodych, którzy do organizacji wnosili huragan świeżości – pełni entuzjazmu, szalonych pomysłów i chęci ich natychmiastowego realizowania, cudów na już i za chwilę. Angażują się całą siłą swoich młodych lat. Niczym nowym jest wychodzenie z biura organizacji dzień w dzień o 1 czy 2 w nocy, bądź zostawanie na noc, bo przecież od 8 trzeba działać kolejne cuda.

I strasznie smutną czynnością jest obserwowanie, jak ten entuzjazm gaśnie w oczach. Coraz mniej nowych pomysłów, ciągnięcie ich siłą woli, gdy podkrążone powieki domagają się odpoczynku, regularnego snu, tygodnia urlopu. Albo i realnego docenienia, gdy za tak wielkie zaangażowanie i tak ciężko dotrwać do kolejnej wypłaty i trzeba się ratować pożyczką od rodziców czy znajomych.

3. Żebracze pensje. Wynagrodzenie za całodzienną i całonocną ciężką pracę zamykające się poniżej średniej krajowej, ze wspomnianymi już pożyczkami „do pierwszego”. Brak premii, podwyżki, urlopu (bo przecież umowa – zlecenie takiej możliwości nie daje). Hasła:
– „tu przecież nikt nie pracuje za wynagrodzeniem, a ty się domagasz naszej krwawicy”,
– „jesteśmy organizacją pozarządową i to nam się powinno płacić”,
– „zdobędziesz u nas doświadczenie – będzie procentować w przyszłości”,
– „skończyły nam się pieniądze z grantu – możesz zostać u nas na takich samych zasadach, ale przechodzimy na system wolontariacki”
są na porządku dziennym.

Mówię NIE – jeżeli organizacja nie jest w stanie skalkulować swojego budżetu i potrzeb na najbliższe miesiące, to niech odpuści sobie zatrudnianie pracownika. Bo szkoda ich i jego fatygi oraz rozbudzonych nadziei. Podkreślam – nie domagam się niebotycznego wynagradzania, ale takiego, które pozwoli we względnym spokoju przeżyć cały miesiąc.

4. Efekty tu i teraz. Jeżeli wciąż będą się powtarzać historie w stylu: „pracujesz u nas już drugi/trzeci miesiąc i nie widzimy żadnych efektów Twojej pracy: fundraisera, PRowca, marketingowca, masz miesiąc, żeby nas przekonać do siebie” to twierdzę z całą odpowiedzialnością – ta organizacja nie ma przyszłości, a dotowanie jej pieniędzmi to wyrzucanie ich w błoto.

Dlaczego? Dowodzi to zupełnej nieznajomości współczesnych realiów – po dwóch miesiącach pracy przedstawiciele powyższych zawodów są w stanie dopiero rozejrzeć się w tym jak funkcjonuje organizacja – jakie ma zasoby, kontakty, że nie ma standardów kontaktu z darczyńcami, mediami, zazwyczaj także brak bazy mediów, schematy przepływu pracy i odpowiedzialności (najczęściej i tak stwierdza, że ich nie ma, a wszystko odbywa się na zasadzie „ja z synowcem na przedzie i jakoś to będzie”). Drugi, trzeci miesiąc to zazwyczaj niekończące się próby dokonania zmiany – podziału odpowiedzialności, zobowiązania poszczególnych osób do raportowania o swojej pracy, o tym co dzieje się w danym miejscu, kto z kim się spotyka, kto ma jakie kontakty i czy może się nimi podzielić.

I zazwyczaj pojawia się mur – bo przecież to ty „fundraiserze/PRowcu/marketingowcu” masz wykazać się efektami, masz sam zmusić ludzi do raportowania, pobudzać ich kreatywność, myślenie. A my – zarząd – będziemy Ci się bacznie przyglądali, ale nie licz na nasze wsparcie, my mamy ważniejsze rzeczy do zrobienia.

5. Działanie bez organizacji. Często w organizacji każdy ma jakieś swoje małe poletko. Na którym sam sobie dłubie, nawozi wyszperanym nawozem, zbiera plony odpowiednie do swojego maleńkiego areału ziemskiego. I tylko czasem przystanie i oprze się, by spojrzeć na poletko sąsiada za jedną lub drugą miedzą. Westchnie, zagada i zacznie znów ryć w swojej ziemi, co chwila trącając swoją motyką o motykę sąsiada. I nie wpadnie na to, że czasem dobrze spotkać innych rolników, porozmawiać o wspólnych problemach i może założyć spółdzielnię, żeby wszyscy mieli lepsze plony.

W działaniach NGOsów brakuje mi synergii – czyli przekonania, że wspólne działania mogą przynieść lepszy efekt, niż ten gdy każdy pieli swoje poletko. Ale do tego niezbędny jest system przepływu informacji. Istnieje wiele takich systemów (dla organizacji pozarządowych darmowych), ale trzeba chcieć zmiany.

Diagnoza.

Jeżeli organizacje pozarządowe nie będą chciały zmiany w swoim funkcjonowaniu – to upadną. Jeżeli będą żądać wyników od razu – to upadną. Jeżeli będą doprowadzać swoich współpracowników ze stanu entuzjazmu do zimnego cynizmu – to upadną. Jeżeli nie zaczną stosować biznesowych zasad współpracy ze sobą i otoczeniem – to upadną.

Pozostaje mi jedna nadzieja – że te, które przetrwają będą dobre i skuteczne.

 

Tekst ukazał się pierwotnie na blogu autora (http://www.szczepankasinski.pl/)